Próby uzasadniania wydarzeń na Placu jako atak ze strony opozycji nie wytrzymują chronologicznego sprawdzianu.
W dniu wyborów 19 grudnia, gdy akcja na Placu stała się nieunikniona, władza białoruska powróciła do swojego zwykłego schematu działania – „łapać i nie wypuszczać”.
Na początku zablokowano Internet, włącznie z gmail-em i Facebookiem. Wyłączono również telefony niezależnych obserwatorów.
I to wszystko w dniu wolnych wyborów?
Następnie , specnazowcy za bardzo zaangażowali się w wykonanie rozkazu „za wszelką cenę odebrać sprzęt nagłaśniający”. Niaklajeu, jeden z najważniejszych kandydatów na prezydenta, nieprzytomny trafił do szpitala.
Stało się jasne, że scenariusz kierowanej demokratyzacji został naruszony.
Po tym, jak opozycja okazała się dość wytrwała i jednak dostarczyła sprzęt nagłaśniający na Plac, a potem poprowadziła kilkadziesiąt tysięcy ludzi pod CKW, władzy zupełnie wysiadły nerwy.
Władza chciała sprowokować uczestników by podjęli jakieś gwałtowne działania. Nie udało się. Tym niemniej, reakcja była taka, jakby w kraju miał miejsce uzbrojony zamach stanu.
Na oczach obserwatorów kilkaset specnazowców rozgoniło i wyczyściło Plac z demonstrantów, a dyplomaci zagraniczni, dobrali sobie hełmy, i tylko zdążyli schować się w hotelu „Mińsk”.
Natomiast obserwatorom w lokalach wyborczych w 90% wypadków – jak powiadamia "Ruch za wolnośc"– nie pozwolono obserwować procesu liczenia głosów.
Potem Jarmoszyna ogłosiła wynik 79% dla Łukaszenki i – co za zbieg okoliczności – o tej samej godzinie, 3:00 rano, kiedy przewodnicząca CKW występowała przed dziennikarzami, służby specjalne okupowały sztab kampanii „Prawnicy za wolnymi wyborami”.
Przynajmniej czterej kandydaci na prezydenta zostali brutalnie pobici. Przynajmniej sześcioro z kandydatów zatrzymano.
Jednocześnie próby uzasadnienia wydarzeń na Placu atakiem ze strony opozycji nie wytrzymują chronologicznego sprawdzianu.
Internet wyłączono cztery godziny przed zbiórką na Placu oraz siedem godzin przed incydentem koło Domu Rządu. Niaklajeua pobito godzinę przed akcją na Placu. A obok samego Domu Rządu podczas incydentu – który na Placu mało kto zauważył – trwało spokojne spotkanie. Tego zwycięstwa na pewno nie można nazwać eleganckim.
Trzy miliardy euro, które obiecał Radosław Sikorski, zostały przebite czterema realnymi miliardami od Miedwiediewa.
Wiele osób czekało na triumf stopniowej, kierowanej demokratyzacji, a zamiast tego zobaczyli powrót dyktatury opartej na OMON-owskiej tarczy.
Opozycja była podzielona, Zachód był gotów przymknąć oczy, a Rosja powróciła do roli sponsora. W tej sytuacji zwycięstwo wydawało się zagwarantowane, ale okazało się one najbardziej brutalnym ze wszystkich zwycięstw Łukaszenki. Pozostał on przy sterze. Kierowaniu starymi metodami. Tak, jak potrafi.
20 grudnia 2010, 7:34, Андрэй Дынько (Andrej Dyńko)
Artykuł można przeczytać tutaj
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz