Alex, który na co dzień zajmuje się, tak jak cały zespół bialorus2010, tłumaczeniami białoruskich tekstów, dziś sam został reporterem i opisał na potrzeby naszego bloga swojego wrażenia z głosowania w białoruskiej ambasadzie w Warszawie. Oto jego relacja:
W ciągu ostatnich kilku dni myślałem prawie tylko o wyborach. Ciągle się zastanawiałem na kogo oddać swój głos i czy w ogóle warto iść na te tzw. wybory. Większość znajomych postanowiła nie iść, bowiem jedyne wyjście widzieli oni w bojkocie oraz strajku, który objąłby cały kraj. Ale z drugiej strony, to pierwsze wybory, na których mogłem zagłosować, taka oznaka dojrzałości. Poza tym dla wolnej Białorusi jest ważny każdy głos, a to właśnie na nią zagłosowałem.
19 grudnia o godzinie 12 byłem już przy ambasadzie. Jest to całkiem nowoczesny gmach, obok którego na drzewce powiewała zielono-czerwona flaga. Ach, jak by tutaj pasował sztandar biało-czerwono biały! Przy wejściu zgromadziło się około pięć młodych osób, pewnie studentów, wszyscy mówią po białorusku, omawiają wady i zalety różnych kandydatów opozycji. Z ambasady wychodzi kobieta. Ci młodzi ludzie proszą ją o to, by wzięła udział w głosowaniu alternatywnym, czyli postawiła krzyżyk przy nazwisku kandydata, na którego przed chwilą oddała swój głos. Zwracają się do niej po białorusku, ale ona natychmiast im przerywa i prosi by mówili albo po polsku albo po rosyjsku, bo po białorusku ona "nic nie rozumie". Hm, dziwna kobieta...
Zwracam uwagę na tablicę ze zdjęciami kandydatów, oraz krótkim życiorysem każdego z nich, decyduję na kogo oddać głos. Po chwili wchodzę do lokalu wyborczego, przy wejściu stoi kapitan wojska białoruskiego, jest ponury, jak deszcz w listopadzie. Od razu rzuca się w oczy kolejka złożona z kilkunastu wyborców, stojących po karty wyborcze. Ludzie ciągle odchodzą i przychodzą, tak że kolejka się nie zmniejsza. Na wszystko to z zainteresowaniem patrzy niezależny obserwator, niekiedy zapisuje na kartce kilka słów. Obok przy stole siedzi komisja złożona z 3 osób: kobiety i dwóch mężczyzn, jeden z nich, z malutkimi wąsikami, bardzo przypomina pracownika służb ideologicznych w "Człowieku z żelaza"...
Nadchodzi moja kolej, podaje paszport z kartą pobytu. Pani z komisji przepisuje sobie moje dane oraz adres w Mińsku (i po co było prosić o kartę pobytu?), prosi o podpis, w dzienniku naprzeciw każdego nazwiska są numery, już ponad 300 wyborców zagłosowało. Za chwilę otrzymuję długą kartę z dziesięcioma nazwiskami i jedenastym punktem "przeciw wszystkim". Karty są całkowicie białoruskojęzyczne. No cóż, szkoda tej kobiety, z którą przy wejściu się spotkałem, musiała chyba ze słownikiem tłumaczyć.
Biorę kartę i idę do innego "tajnego" pokoiku. Przy nazwisku mojego kandydata stawiam krzyżyk i wracam do pokoju, w którym znajduje się komisja. Rzucam kartę do urny, i ona z szelestem opada na dno. Opuszczam ambasadę. Na ulicy biorę jeszcze udział w głosowaniu alternatywnym, wyjaśnimy potem czy rzeczywiście popularność wszystkich kandydatów opozycji wynosi mniej niż 1%, jak w telewizji mówili.
Wybory się odbyły, reszta dnia minie na "czekanie na cud"...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz